Etykiety

foto (369) music (101) osobiste (284)

czwartek, 25 listopada 2010

kalotypiści francuscy


Ostatnią paryską wystawą o której chciałbym wspomnieć jest rewelacyjna wystawa kalotypii francuskiej z lat 1848-1860. Jest to unikalny zbiór jednych z najstarszych fotografii na świecie.

Jak wiadomo fotografia narodziła się mniej więcej w tym samym czasie (lata 30-te XIX wieku) w Anglii i Francji. Prekursorem francuskim był Louis Jacques Daguerre (współtwórca dagerotypu, czyli odbitki uzyskiwanej na metalowej płytce), natomiast angielskim - William Fox Talbot - twórca tzw. kalotypii. Podłożem dla kalotypii był papier, który w przeciwieństwie do dagerotypu był negatywem, z którego następnie uzyskiwano odbitki. Dagerotyp był niestety niekopiowalny (co tak na marginesie w tamtych czasach traktowano jako przewagę nad kalotypią). Niezależnie od Daguerre'a i Talbota nad technologią fotograficzną pracował też inny francuz Hippolyte Bayard, który również uzyskiwał obrazy (zarówno negatywy jak i pozytywy) na papierze.
Pod wpływem Talbota i Bayarda rzesza innych twórców zaczęła eksperymentować z nowym medium. Prawie dwieście ich prac można (trzeba!) oglądać do 16 stycznia w Bibliotece Narodowej.

Cała ekspozycja wystawiona jest w reprezentacyjnej podłużnej sali Biblioteki. Mimo że to jedne z pierwszych zdjęć wykonanych na świecie, to "Początki Fotografii" zostały podzielone na siedem części - Początki, Eksperymenty, Upowszechnienie, Fotografia Dokumentalna, Fotografia Podróżnicza, Malarskość, Zastosowania Praktyczne. Tematyka zdjęć - w zasadzie taka jak dzisiaj - natura, miejska dokumentacja, sceny z życia, martwa natura, akty, portrety, krajobrazy itd. Ilość pomysłów i twórców jak na same początki zupełnie nowej techniki jest ogromna. Widać że fotografia spotkała się od samego początku z dużym zainteresowaniem, mimo że była wtedy bardzo żmudna technicznie. Jednak mimo upływu prawie 200 lat jakość odbitek pokazanych w galerii jest zabijająca. Pamiętając o metodzie, czyli uzyskiwaniu papierowych pozytywów poprzez stykanie ich z papierowym negatywem, podziw do twórców fotografii rośnie praktycznie z każdym następnym oglądanym obrazem. Chcąc nie chcąc człowiek "wchodzi" więc też w te przestrzenie i przenosi się w czasie. To niesamowita podróż, którą polecam każdemu kto pojawi się niedługo w Paryżu.

Jedynym minusem wystawy (to chyba nieuleczalna francuska choroba) jest komunikacja do oglądających - wszystkie opisy i materiały są tylko i wyłącznie po francusku. Bogaty katalog wydany do wystawy (w języku francuskim oczywiście) został już niestety wyprzedany.
 









środa, 24 listopada 2010

Saul Leiter w Camera Obscura


Saula Leitera nie znałem przed przyjazdem do Paryża. Jego wystawę pokazywaną w słynnej galerii Camera Obscura polecił mi przyjaciel. I muszę przyznać że jestem mu za to głęboko wdzięczny, gdyż jest to dla mnie jedno z dwóch najważniejszych fotograficznych odkryć tego wyjazdu.

Tak naprawdę to cała twórczość tego artysty jest odkryciem ostatnich lat. Znany do tej pory ledwie garstce miłośników jako fotograf mody (w ten sposób zarabiał na życie), niedawno został uznany za jednego z prekursorów kolorowej fotografii ulicznej, wyznaczając niemal nową ścieżkę w historii fotografii.
Zaledwie mała cząstka jego twórczości została do tej pory pokazana publicznie, a wystawa w Paryżu (prezentowana od 2008 roku) jest pierwszą (!) jego wystawą w Europie.

Leiter jest o tyle ciekawym i nietypowym artystą, że oprócz wykonywania genialnych fotografii zajmował się również malowaniem obrazów, które jak pokazała Camera Obscura fascynująco przenikają się, uzupełniają i inspirują zdjęciami.
Urodzony w 1923 roku w Pittsburgu, skazany na bycie rabinem (podobnie jak brat, ojciec i dziadek) podczas studiów teologicznych odkrył dla siebie sztukę. W wieku 23 lat wbrew rodzinie przerwał naukę i przeniósł się do Nowego Jorku aby poświęcić się malowaniu. Niedługo potem odkrył fotografię i używając aparatu Leica zaczął wykonywać czarno-białe zdjęcia na ulicach Nowego Jorku. Od 1948 roku fotografował w kolorze, prawdopodobnie pod wpływem swoich prac malarskich i wizji z nimi związanych.
Od tamtej pory Leiter stał się rzadkim przykładem artysty, który równolegle tworzył obrazy malarskie i fotograficzne. I mimo że sukcesy zaczął odnosić jako fotografik, to jedynie swoje malarstwo uważał za "poważną" twórczość artystyczną.
Leiter prawdopodobnie zostanie zapamiętany dzięki swoim fotografiom, aczkolwiek można założyć, że nie zostałby prekursorem street photography, gdyby nie jego wcześniejsze zamiłowanie do koloru, z którym pracował używając gwaszy i akwareli.

Innymi cechami które wyróżniają Leitera są: rzadki sposób kadrowania (zazwyczaj w pionie) oraz temat, który go pociąga. Artysta ten ma nieprzeciętną zdolność dostrzegania piękna w otaczającym świecie. Piękna w przedmiotach leżących na chodniku, którym idziemy, piękna w świetle przenikającym przez okno sklepowe, które mijamy, piękna w kształtach dwudziestu samochodów zaparkowanych przy drodze. W kontekście dzisiejszych dominujących "trendów" medialno-artystycznych poszukujących tragedii, nędzy czy śmierci, chociażby tylko z tego powodu warto poznać jego twórczość.



wtorek, 23 listopada 2010

Życie Połowiczne Michaela Ackermana


Kolejną wystawą, której nie mógłbym sobie podarować było "Half Life" Michaela Ackermana w nowej galerii agencji VU. Część tego cyklu była pokazywana w Bytomiu około 4 lata temu.
Mam słabość do fotografów dokumentujących rzeczywistość wrażeniowo, czarno-białym materiałem o dużej ziarnistości. Poza Ackermanem lubię od czasu do czasu uderzyć się w głowę Petersenem, Moriyamą czy Mortenem Andersenem. Oglądając ich fotografie czuję się trochę jakbym oglądał stare filmy kręcone w szarej industralnej Wschodniej Europie przez Wima Wendersa.

"Nowy" (realizowany w latach 2001-2010) projekt Ackermana idealnie wpasowuje się w ten klimat, gdyż został zrealizowany w Polsce oraz w Berlinie, czyli miejscach, w których fotograf w ostatnich latach mieszkał. Cykl składa się z mrocznych krajobrazów, portretów i scen sfotografowanych praktycznie tylko wieczorem, nocą lub w zamkniętych pomieszczeniach. Kryje w sobie apokaliptyczną historię, sekrety, których nigdy nie poznamy, gdyż ma je w swojej głowie tylko artysta. Nam pozostaje dokręcenie do nich fabuły z naszej własnej wyobraźni.
Do wystawy został opublikowany świetny album, którego pierwszy druk został sprzedany praktycznie na pniu. Ostatnich kilka egzemplarzy można było nabyć przy okazji podpisywania go przez fotografa w niedzielę na targach.

W głębi galerii VU zostały pokazane dodatkowo fotografie z wcześniejszego cyklu Ackermana - Smoke (1997-1998). Są to zdjęcia mniej znane, nigdy nie opublikowane. Fotograf wykonał je w Cabbagetown, miasteczku w amerykańskim stanie Atlanta. Są to właściwie ostatnie zdjęcia Ackermana, o których można by powiedzieć że mają wartość "socjologiczną". Poza dzieciakami, które wydają się rządzić w miasteczku, artysta udokumentował również w cyklu życie Benjamina Smoke - lidera zespołu rockowego Smoke, przedwcześnie zmarłego w 1999 roku.



niedziela, 21 listopada 2010

Kertesz retrospektywny

Kolejną odsłoną paryskiego Miesiąca Fotografii jest ogromna, unikalna wystawa Andre Kertesza w muzeum Jeu de Paume. Paradoksalnie jest to pierwsza tak kompleksowa retrospektywna wystawa artysty w Europie. Paradoks wynika z tego, iż pod koniec życia fotograf podarował wszystkie swoje negatywy państwu francuskiemu.
Już długość kolejki przed wejściem do galerii wskazywał na jej wyjątkowość. W pierwszym momencie miałem nawet chwilę zawahania czy w ogóle czekać tyle czasu na wejście. Zwyciężył oczywiście zdrowy rozsądek wsparty moim uwielbieniem dla tego fotografa.


Ekspozycja złożona ze zdjęć wypożyczonych z wielu źródeł (na czele z fundacją Andre i Elizabeth Kertesz oraz Narodowym Muzeum Sztuki w Waszyngtonie) zajmuje pełne dwa piętra muzeum, podzielone na kilkanaście pomieszczeń - każde przyporządkowane określonemu okresowi życia bądź fazie twórczości autora. Oprócz samych odbitek oraz negatywów w gablotach wystawiono też wiele pamiątek, w tym czasopisma publikujące jego fotografie.

Po wejściu do galerii zwraca na siebie uwagę przyciemnione światło dające miły ciepły "klimat", choć tak naprawdę powodem takiego oświetlenia jest konserwatorska dbałość o odbitki.
W 1912 roku 18-letni Kertesz kupił swój pierwszy aparat fotograficzny Ica. I z tego właśnie roku pochodzą najstarsze węgierskie odbitki pokazane na wystawie, wykonane techniką stykową. Z racji rozmiarów negatywów (4,5 x 6 cm) muzeum zapewniło oglądającym lupy by móc dokładniej przyjrzeć się obrazom.



Już w tych pierwszych fotografiach widać zaczątki stylu Kertesza, który on sam nazwał "prawdziwym językiem fotografii" i w pewien sposób podsumował kiedyś słowami - "Ja nie dokumentuję, ja interpretuję moimi fotografiami. To jest podstawowa różnica między mną a większością innych. (...) Ja interpretuję to co czuję w danym momencie. Nie to co widzę, ale to co czuję."
Za to, myślę, w największym uproszczeniu uwielbiamy lub kochamy tego poetę fotografii. Za to że pokazywał coś więcej niż tylko suchą rzeczywistość. Za to że przekazywał coś więcej.
Dość dokładne obejrzenie wystawy zajmuje minimum 2 godziny. Jest to wyjątkowa wycieczka przez życie fotografa. Kończy się ona serią mniej znanych polaroidów wykonanych w latach 1979-84. Jest to też ciekawy aspekt twórczości artysty, który w wieku 80 lat nie bał się sięgnąć po zupełnie nową technikę fotografii. Przytoczę tu inny cytat, który może być kolejnym kluczem do jego pracy - "Uważam się za amatora i mam nadzieję, że będę tak się traktował do końca życia. Jestem permanentnym uczniem odkrywającym świat nieskończoną ilość razy."


Wystawę można oglądać do 6 lutego, ale na szczęście na tym okazja się nie kończy. Po Paryżu wystawa rusza w europejskie "tournee". Od 26 lutego do 15 maja będzie ją można oglądać w Zurichu (Winterthur Fotomuseum), od 11 czerwca do 11 września w Berlinie (Martin-Gropius-Bau) i w końcu od 30 września do 31 grudnia w Budapeszcie (Węgierskie Muzeum Narodowe).

sobota, 20 listopada 2010

Sally Mann w Paryżu


Co dwa lata, jesienią odbywa się w Paryżu Miesiąc Fotografii. Z tej okazji mają miejsce dziesiątki wystaw i innych wydarzeń towarzyszących. Wpadłem niestety do Francji na zaledwie kilka dni, stąd od razu musiałem dokonać brutalnej selekcji tego co chciałbym, a w zasadzie zdążyłbym zobaczyć.

Ekspozycją numer jeden, na którą nastawiałem się najbardziej była wystawa Sally Mann - mojej chyba ulubionej fotografki. Dodatkowym powodem było to, że nigdy nie miałem okazji zobaczyć na żywo jej fotografii, choć jej wszystkie albumy znam niemal na pamięć. Dlatego też pierwsze kroki skierowałem do galerii Karsten Greve.


Wystawa miała swój wernisaż 16 października i potrwa jeszcze do 22 grudnia. W kilku salach pokazanych jest przekrój prac artystki - najwięcej pochodzi z ostatniego projektu poświęconemu jej mężowi Larry'emu "Proud Flesh". Jest to owoc ostatnich 6 lat pracy fotografki, składający się z kilkudziesięciu odbitek i pokazany w największej sali galerii. W pozostałych salach można obejrzeć zdjęcia wykonywane jeszcze w latach 90-tych, pochodzące m.in. z projektu "Immediate Family" ukazującego jej najbliższą rodzinę, czy "Deep South" składającego się z bezludnych i dusznych krajobrazów jej dzieciństwa. W tamtych latach Sally Mann wykonywała zdjęcia wiekową kamerą wielkoformatową 8x10, tonując je podczas procesu wołania różnymi specyfikami, m.in. herbatą. Muszę przyznać że gigantycznych rozmiarów oryginalne odbitki ciemniowe (żadne tam byle wydruki), szerokości ponad metra (!) w przypadku "Deep South" rozłożyły mnie na łopatki. Żaden album nie jest w stanie wyzwolić uczuć jakie powstają w człowieku oglądającym, a raczej wpadającym w tak piękne obrazy. Niezwykle plastyczne, niemal piktorialne i cudownie niedoskonałe odwzorowanie rzeczywistości - tak można by streścić styl fotografki po obejrzeniu żywych odbitek.



Kolejne "dotknięte" na wystawie projekty to metaforyczne "Battlefields", wstrząsające naturalizmem "What Remains" i "Faces" - dokumentujące z bardzo bliska twarze dzieci Sally Mann.
W późniejszych projektach artystka zmodyfikowała swoją technikę "przerzucając się" na kolodion, dzięki któremu fotografie nabrały dodatkowego innego wymiaru. W przypadku "Faces" wytwarzając jakby drugą skórę portretowanej osoby, w przypadku "Proud Flesh" zamieniając portrety męża w krajobrazy jego ciała.
Tak jak do tej pory uwielbiałem Sally Mann za piękne zdjęcia i technikę, tak po obejrzeniu tej wystawy klęknąłem przed wielką artystką.


piątek, 19 listopada 2010

Paris Photo 2010


Targi Paris Photo 2010 wyglądają na pierwszy rzut oka identycznie jak w zeszłym roku - tłumy ludzi od pierwszych minut, rzesza świetnych fotografów, mnóstwo okazji by ich poznać, porozmawiać czy chociażby... wziąć autograf. Nieskończona ilość zdjęć każdego rodzaju z równie mocno rozpiętymi cenami - od kilkuset euro do ponad... 500 000. Do najdroższych należą tzw. vintage prints - cenionych fotografów XX wieku (o ile się nie mylę "rekord" tak jak w zeszłym roku ponownie ustanowił Irving Penn z odbitką za 650.000 usd) lub najstarsze fotografie z XIX wieku (np. Edward Steichen - "guma" za 420.000 euro).

To co istotnie różni tegoroczne Paris Photo to tematyka, tak jak w zeszłym roku związana z określonym rejonem świata. W roku bieżącym jest to rodzima Europa środkowo-wschodnia. Stąd obecność na targach 3 galerii z Polski - Asymetrii i Czarnej z Warszawy oraz ZPAF z Krakowa. Nie jest to z pewnością reprezentacja polskiej fotografii, ale w końcu wiadomo, że targi komercyjne rządzą się swoimi prawami. Skoro tylko zamontowanie jednego dodatkowego reflektora w boksie kosztuje kilkaset euro, wiadomo od razu, że o "wyborze" decyduje kasa. Tak czy inaczej nie będę ukrywał - jako Polakowi miło mi było zobaczyć czerwone kropki przy zdjęciach np. Szymona Rogińskiego, który zdaje mi się jako pierwszy "poszedł pod młotek".



Poza trzema polskimi galeriami Polskę ponownie reprezentował Bogdan Konopka, który podobnie jak w zeszłym roku od razu znalazł nabywców na swoje "szare" fotografie. W tym roku galeria Paviot pokazała 16 prac artysty - wybór zdjęć z różnych projektów oprawionych w wyjątkowe i niezwykle estetyczne ramki, które można było w Polsce zobaczyć np. przy okazji zeszłorocznej wystawy w Łodzi.


Zdjęcia polskich artystów pokazało też kilka innych zagranicznych galerii - np. Eric Frank Fine Art z Londynu (Zofia Kulik), Anne de Villepoix Gallery z Paryża (Zbigniew Libera), Guido Costa Gallery z Turynu (Robert Kuśmirowski) czy Laurence Miller Gallery z Nowego Jorku (Jan Dziaczkowski).

Polska fotografia miała niepowtarzalną szansę na zareklamowanie się i zaprezentowanie swojego dorobku podczas ponad godzinnej konferencji, na którą przyszło sporo ludzi (na sali zabrakło krzeseł). Do prowadzenia konferencji zaproszono m.in. Karolinę Lewandowską (fundacja "Archeologia Fotografii" przy Galerii Asymetria), Adama Mazura (m.in. krytyk i kurator w warszawskim CSW) i Karola Hordzieja (dyrektor festiwalu Miesiąc Fotografii w Krakowie i galerii ZPAF). Tytuł konferencji - Polish Photography: History in Progress.

Ze smutkiem muszę przyznać, że cała prezentacja była słabo przygotowana i źle prowadzona, mało tego - niestety w typowo polski sposób zakompleksiona. Nie wydaje mi się by osoby z zagranicy nie mające wiele wiedzy na temat polskiej fotografii miały po konferencji jaśniejszy jej obraz, bądź też chęć by temat później pogłębić. Wręcz przeciwnie - kilka znajomych osób zapytało mnie wychodząc: "ale o co chodzi?". Głupio stracona szansa.
Myślę że jedynym w miarę jasnym punktem była dość dobra marketingowo prezentacja festiwalu Miesiąc Fotografii w Krakowie. Jakkolwiek jej przesłanie było czasami trochę zbyt "młodzieżowe" i towarzyskie, to na pewno niewystarczająco skierowane do poważnych odbiorców sztuki.

Wracając do sedna - wydarzeniem dla którego być może specjalnie warto przyjeżdżać do Luwru są spotkania z fotografami. W tym roku na targach oficjalnie gościło ponad 100 fotografów, żeby wymienić tylko bliskich mi Todda Hido, Aleca Sotha, Andersa Petersena, Martina Parra, Klavdija Slubana, Michaela Ackermana czy Mortena Andersena.




Kolejnym żelaznym punktem programu Paris Photo są dwa konkursy. Główny, sposorowany przez BMW (brał w nim udział m.in. Szymon Rogiński z nocną fotografią Małopolska nr 24) wygrał Gabor Osz (rocznik 1962, Węgier mieszkający w Amsterdamie) wykonując zdjęcie otworkiem zbudowanym z... przyczepy kempingowej. Artysta sfotografował oświetlone od wewnątrz szklarnie, naświetlając bezpośrednio kolorowy papier (2 połączone ze sobą "byle jak" duże arkusze formatu około 130x130) przez kilka nocy pod rząd. Poza treścią zdjęcia technika stojąca pod prąd obecnej dygitalizacji fotografii, zrobiła takie wrażenie, że jury postanowiło go wyróżnić główną nagrodą w konkursie.

(foto: materiały Paris Photo)

Ostatnim, aczkolwiek też i najważniejszym punktem programu są w końcu wystawione na targach fotografie. Tak jak napisałem powyżej - praktycznie każdego rodzaju jeśli chodzi o technikę, format, tematykę czy też rok powstania. Obejrzeć dokładnie każdą pracę nie sposób i zresztą nie o to przecież chodzi. Najważniejsze że każdy znajdzie coś "swojego" i do woli może się delektować oryginalną odbitką, co jest nieporównywalne z oglądaniem owej w albumie, nie wspominając już o żałosnym w tym temacie internecie. Oczywiście kto dysponuje większą gotówką, może ją sobie kupić.
Dodatkowo targi są też idealnym miejscem by odkryć coś nowego - fotografa, serię zdjęć lub chociażby jeden obraz. Ja także oczywiście miałem swoje odkrycia, ale o tym trochę później.











Pod nosem Paris Photo, w innej części miasta zorganizowano Paris Photo Offprint. Wystawili się tam niszowi (choć nie tylko) wydawcy, miały też miejsce spotkania z niekoniecznie mniej popularnymi fotografami. Warto było tam podjechać także z innego powodu - aby obejrzeć tzw. selfmade photo albums, czyli niskonakładowe albumy fotograficzne "produkowane" najczęściej przez samych fotografów. Jak obserwuję od jakiegoś czasu, jest to zjawisko coraz bardziej popularne i powszechne na świecie (w sieci jest sporo ofert całkiem drogich kursów dotyczących tworzenia i rozpowszechniania takich albumów), a wyprzedane egzemplarze potrafią po jakimś czasie osiągać kosmiczne ceny. Posiadam w domu kilka tego rodzaju albumików kupionych po normalnej cenie i ze zdziwieniem zobaczyłem dwa z nich (ostatnie egzemplarze) na Offie kosztujące ponad 1000 euro (!).