czwartek, 21 czerwca 2012
Stocznia Gdynia
Czasami zastanawiam się z czego wynika moja fascynacja klimatami industrialnymi. Nie mam tu na myśli muzyki, chociaż swoją "fazę" na Nine Inch Nails przeżyłem. Do dzisiaj mam zresztą słabość do Trenta Reznora.
W tym wypadku chodzi mi jednak o przestrzenie i fotografię. Całkiem niedawno olśniło mnie, że jak nie miałoby mnie to fascynować, skoro przez ponad 20 lat mieszkając na gdyńskim Obłużu, przez okno w swoim pokoju, miałem widok z lewej strony na gdyńską stocznię - wtedy jeszcze imienia Komuny Paryskiej (okraszony dźwiękami stukania w blachy kadłubów), a z prawej na komin elektrociepłowni (włącznie z gęstą kolumną dymu, wskazującą bezbłędnie kierunek wiatru). Codziennie rano po przebudzeniu, sprawdzając pogodę za oknem, siłą rzeczy wzrok kierowałem albo na lewo, albo na prawo (na wprost znajdował się najmniej interesujący sąsiedni wieżowiec).
Obłuże było osiedlem stoczniowym, w mojej klatce na każde piętro, na którym znajdowały się dwa mieszkania, przypadało średnio półtora stoczniowca. W grupie tej znajdował się też mój ojciec, pracujący w stoczni od 15 roku życia do emerytury (prawie 50 lat!), czyli de facto do likwidacji zakładu.
Początki gdyńskiej stoczni sięgają roku 1922. Można o nich przeczytać na nieocenionym blogu p. Michała Sikory tu i tu. Szumny medialnie koniec nastąpił po decyzji komisji europejskiej o nakazie zwrotu przez stocznię rządowego dofinansowania. Firma została postawiona w stan likwidacji, majątek podzielony i wyprzedany. Na jej terenie działają w tej chwili spółki różnych branż, w tym m.in. stocznia Crist.
Mimo "znajomości" i bliskości tak się jakoś złożyło, że w stoczni byłem tylko raz, jako mały chłopak. Niewiele z tamtego pobytu pamiętam, poza zdecydowanymi zakazami o niezbliżaniu się do jeżdżących żurawi i suchego doku.
2 lata temu, korzystając z okazji że zakład już nie działał, majątek nie był jeszcze wyprzedany - odbywały się jego przetargi, ojciec załatwił mi tygodniową przepustkę i pozwolenie na wykonanie zdjęć. Codziennie o 6 rano stawałem u bram zakładu i wchodziłem do środka. Tyle że nie w tłumie stoczniowców, a jedynie w towarzystwie ojca, który praktycznie był ostatnim "zamykającym bramę na klucz".
Przez tydzień zrobiłem 12 filmów średnioformatowych 6x7 i 6x6. Wywołałem je od razu, ale zabrać się jakoś do nich nie mogłem. Aż do zeszłego tygodnia, kiedy to zrobiłem kilka skanów. Za chwilę zabiorę się za odbijanie, a później zobaczymy. Mam kilka "ambitnych" planów, ale to jak już będą odbitki.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
6 komentarzy:
Zapowiada się świetnie! Jestem bardzo ciekaw tego projektu. Myślałem, że to wielki format, takie dokładne wyszły i równiutkie. Mi w średnim zawsze trochę krzywo wychodziły zdjęcia, mimo specjalnych matówek, poziomic itp.
PS NIN daleko ma do industrialu :)
pozdrawiam,
M.
Dzisiaj trochę żałuję że nie robiłem tego wielkim formatem. Powód prozaiczny - nie miałem wtedy takiego sprzetu.
Ale te średnioformatowe i tak wyszły bardzo dobrze. Zrobiłem 500-megowe tif-y i przy dużych (a raczej ogromnych) powiększeniach szczegóły wyszły rewelacyjnie. Zapewne dzięki temu, że używam aparatu Mamiya 7, który w średnim formacie ma prawdopodobnie najlepsze szkła na świecie.
A co do NIN... pamiętam że w czasach Broken, kiedy to ich namiętnie słuchałem, mówiło się o nich "industrial". Może i "szeroko pojęty", ale jednak... :)
ostatnia fotka - klasa. zdjecie pt. wylaczone roboty. szacunek. M
thank you brother :)
Widzę tu Krucjatę dziecięcą Wojtkiewicza. Znasz?
Pozdrowienia od Anki i Roberta :)
Hej,witajcie! :)
Obrazu nie znałem. Po użyciu wujka gogla stwierdzam, że faktycznie coś jest na rzeczy.. :)
Prześlij komentarz