Etykiety

foto (369) music (101) osobiste (284)

środa, 21 lipca 2010

cytat dnia

Ściągnięte z bloga Wojtka Wilczyka. O tyle jednak trafne, słuszne i na czasie, że nie mogłem się powstrzymać.

Philippe Petit: Kiedy mówi Pan o przedmiocie, odnosi się to także do fotografowanego podmiotu. W ustępie poświęconym heroicznej epoce fotografii mówi Pan o podmiocie, że posiada rangę umarłego. Tymczasem dzisiaj według Pana nicość zniknęła z obrazów, z fotografii. Czy to z tego powodu nie istnieje już sztuka fotograficzna?

Jean Baudrillard: Ta historia z umarłym to po prostu myśl, że w sercu obrazu fotograficznego znajduje się figura nicości, nieobecności i nierzeczywistości. To właśnie ta nicość w sercu obrazu przesądza o jego magii. Właśnie tę nicość wygnano na wszelkie możliwe sposoby, nasycając fotografię odniesieniami i znaczeniami wszelkiego rodzaju. Na festiwalach fotoreportaży i w galeriach zdjęcia ociekają świadectwem, estetyczną czy demagogiczną czułostkowością, stereotypami podobieństwa. Istna prostytucja obrazu, tego, co on znaczy, wzięcie go w jasyr przez własną treść. W obecnym zalewie obrazów śmierć i przemoc są wszędzie, ale jest to śmierć patetyczna, ideologiczna, spektakularna – a to, co Barthes nazywa punctum, to nieobecne miejsce, ta nicość w sercu obrazu, która decyduje o jego sile, to już nie istnieje. Dla mnie jest to błąd, nawet z punktu widzenia przekazu, ponieważ żadna bieda czy zbrodnia na świecie już nas nie poruszy, jeśli odrzuciliśmy tę specyfikę. O sile obrazu decyduje symboliczna pustka. Również dlatego tak trudno jest fotografować istoty ludzkie, istoty żywe, ponieważ one same są tak bardzo obarczone znaczeniem, że jest rzeczą prawie niemożliwą wyizolowanie ich i odnalezienie tajemniczej formy ich nieobecności.
 
(Jean Baudrillard „Rozmowy przed końcem”)

niedziela, 18 lipca 2010

spacerkiem po stolicy

W wakacje wszyscy wyjeżdżają ze stolicy. Dobrze się wtedy po niej spaceruje. Poszedłem więc pozwiedzać.







A po południu w końcu spadł deszcz.

sobota, 17 lipca 2010

my i oni

Temperatura nie spada. Dzisiaj już od rana termometr zewnętrzny (wewnętrzny też) wariował pokazując ponad 30 stopni. Mimo to postanowiłem ruszyć się z domu. Chciałem trochę pokibicować uczestnikom pierwszej w Europie Wschodniej parady EuroPride. Wybrałem się jednak wcześniej na ul. Mokotowską 73 rozejrzeć się po a'la squacie artystycznym. Sobotnia impreza trwała tam już na całego. Typowo letnia, czyli basen, polewanie wodą z węża, zwała na tapczanach, picie zimnego piwa itp.


Przeszedłem kilka pomieszczeń w poszukiwaniu szybkich fotoujęć, a następnie skierowałem się już na paradę. Ludzi było niestety niewielu, myślałem że frekwencja będzie większa. Tymczasem parada składała się z kilku rozimprezowanych ciężarówek plus wokół nich niewielkiego pochodu, do którego i ja się dołączyłem. Klimat super pozytywny i wesoły, żadnej zadymy. Przekaz ideologiczny mocno rozmyty, ale w sumie przecież to nie żadna sfiksowana partia polityczna, tylko grupa ludzi, która chce po prostu normalnie funkcjonować w społeczeństwie. Żal było tylko patrzeć na setki policjantów zapakowanych w swoje czarne kombinezony i glany w temperaturze grubo ponad 40 stopni w słońcu.




Po paradzie poszedłem do galerii Le Guern obejrzeć wystawę Tadeusza Rolke pt. Czarne Kwadraty. Ponad 20 kwadratowych odbitek z różnych okresów twórczości fotografa. Zgrabnie wymieszane twarze, miejsca, także zdjęcia mody. Ze wspólnymi mianownikami w postaci starannej kompozycji i oszczędnym podejściu do tematów. Miło i niejako komfortowo ogląda się "starą szkołę" fotografii w zalewie i chaosie dzisiejszych zdjęć cyfrowych. Zwłaszcza jeśli jest to na dodatek fotografia czarno-biała i "kwadratowa", która przez formę dynamiki ma w sobie bardzo niewiele.



O spotkaniu z Tadeuszem Rolke pisałem 2 miesiące temu. Jak uda mi się zrobić kurs do Kielc jeszcze w lipcu to napiszę wkrótce ponownie. 2 lipca w Galerii Fotografii BWA/ZPAF (ul. Planty 7) właśnie w Kielcach została otwarta wystawa duetu Rolke i Chris Niedenthal pt. "Sąsiadka". Data otwarcia wystawy nie jest przypadkowa. Zbiega się z datami mordu w Jedwabnem (10 lipca 1941) i pogromu kieleckiego (4 lipca 1946), który nota bene miał miejsce właśnie w miejscu wystawy. "Sąsiadka" to fotografie dziewczynki - Wietnamki (sąsiadki Rolkego) symbolizującej "obcego", który żyje i funkcjonuje jak każdy z nas, przy nas, obok nas. Jednak z jakichś (np. wygląd, pochodzenie, religia itp.) powodów jest przez wielu odbierany jako "obcy". Wydaje się że w takich monokulturowych i jednowyznaniowych społeczeństwach jak polska, łatwiej o ksenofobię. Dlatego też poza odnośnikiem historycznym temat jest jak najbardziej aktualny.

Ksenofobia, tolerancja, faszyzm itp. - tematy te są mi zresztą w tej chwili bardzo bliskie. Zaintrygowany audycją radiową na jej temat, szukałem przez dłuższy czas nowowydanej książki Haralda Welzera "Sprawcy". Gdy udało mi się ją w końcu nabyć, to nie mogę się teraz od niej oderwać. Połowa lektury już za mną, gdy skończę z pewnością napiszę na blogu więcej na jej temat. Podtytuł książki brzmi "Dlaczego zwykli ludzie dokonują masowych mordów". Autor rozkłada na czynniki pierwsze psychosocjologiczne powody masowej zagłady Żydów w czasie II wojny światowej, a dokładniej - jak to się stało że "normalni" ludzie przemienili się w tak krótkim czasie w masowych morderców i dokonali tak niewyobrażalnej masakry. Muszę przyznać że jestem zdruzgotany lekturą. No ale może więcej na ten temat już niedługo gdy ją zakończę.

czwartek, 15 lipca 2010

piekarnik


Bynajmniej nie piekłem dzisiaj ciasta ani indyka. Termometr pokazał w dzień taką temperaturę na zewnątrz. Jutro ma być jeszcze cieplej, dlatego na razie zachowuję spokój.
Nie wychodząc więc na zewnątrz, tylko siedząc w klimatyzowanym Czułym Barbarzyńcy uzupełniłem dwa stare wpisy - z 15 maja i 16 maja.

środa, 14 lipca 2010

"piękno jest w nas" Jocka Sturgesa

(fot. Jock Sturges)

W najbliższy piątek (16 lipca) w galerii Camelot w Krakowie (św. Tomasza 17) o godz. 21.30. odbędzie się pokaz filmu dokumentalnego o amerykańskim fotografie Jocku Sturgesie. Miałem okazję zobaczyć już ten obraz, także nie cierpię specjalnie że nie mogę być pojutrze w Krakowie. Aczkolwiek zobaczyć dobry film na dużym ekranie to przeważnie wyjątkowe doświadczenie.
W każdym razie film zdecydowanie wart obejrzenia, nie tylko dla tych którzy lubią miękkie, ciepłe, szczere i bezpośrednie portrety. Sposób pracy fotografa, daleki od "zimnych" i sformatowanych mniej lub bardziej fotografów mody, bardzo mocno opiera się na bezpośrednich relacjach z bliskimi (Jock w swoich najbardziej znanych albumach sfotografował głównie swoją rodzinę). Sam zwróciłem kiedyś uwagę na jego albumy ze względu na podobieństwo do zdjęć Sally Mann, którą uwielbiam. Poza tematyką i wyjątkowym operowaniem światłem, użycie wielkiego formatu (8x10) sprzyja temu podobieństwu. Film dokumentalny odsłania trochę zasłonę anonimowości fotografa, którego zazwyczaj "poznaje się" poprzez obejrzenie jego zdjęć w albumie. Mniejsza anonimowość jak dla mnie z reguły ubogaca odbiór prac. W przypadku tego filmu z pewnością tak się dzieje, także jeśli ktoś ma możliwość niech do Camelotu się wybierze.

poniedziałek, 12 lipca 2010

po urlopie

Skończył mi się półtoratygodniowy urlop. Postanowiłem więc też zakończyć 2-miesięczne blogowe milczenie. Gdy tak myślę o tym jak nadrobić (zapewne się nie da) na blogu te 2 miesiące to niemal głowa mi pęka od ilości zdarzeń, spotkań, nowych książek, wystaw fotograficznych, płyt, które w tym czasie się pojawiły. Nie mam pojęcia jak to wszystko pomieściło się w mojej głowie. A to ledwie 60 dni. No a jednocześnie jeszcze trzeba było przecież zarabiać pieniądze. Gonitwa wprost nie do ogarnięcia.
Dodatkowo przypałętał mi się w tym czasie półpasiec, który został skomentowany przez mojego kolegę lekarza następującymi słowami: "to choroba ludzi przemęczonych, musisz przystopować przyjacielu".
Patrząc na pierwszy akapit w sumie nie ma się co dziwić. Stąd zresztą wziął mi się zakończony właśnie i nieplanowany wcześniej urlop.

Ze świeżych niusów... Poprzedni tydzień, czyli większość urlopu spędziłem na fotografowaniu Gdyńskiej Stoczni. Myślałem o tym już od bardzo dawna. Jakoś nie było okazji i chyba też przekonania, że to właściwy moment. Tak czy inaczej do Stoczni mam stosunek wyjątkowy. Wychowany jestem na stoczniowym osiedlu (na każdym piętrze mojego 10-piętrowego wieżowca mieszkał minimum 1 stoczniowiec), ojciec - stoczniowiec z 46 letnim stażem (jak to możliwe?), widok z okna mojego pokoju - oczywiście dźwigi stoczniowe, itd. Nie miałem wyjścia innymi słowy. Weszło w głowę i już zostało.
Jak wiadomo jakiś czas temu Stocznia została postawiona w stan likwidacji, powoli majątek jest wyprzedawany (o ile się znajdują chętni). Czas więc mocno przyspieszył i wygląda na to, że pozostały już raczej tygodnie i dni, a nie lata. Ostatni dzwonek więc na zdjęcia.
Dzięki ojcu dostałem na 5 dni przepustkę i pozwolenie na zdjęcia. Z 5 dni zdarzyło się półtora dnia chmur, w tym pół dnia deszczu (deszczyku raczej), reszta to tzw. patelnia (lub lampa jak kto woli). Tak więc te półtora dnia spędziłem na bieganiu po terenie i łapaniu obrazów zewnętrznych, a resztę na spokojnym łażeniu po halach produkcyjnych i nieczynnej już od około 20 lat stoczniowej elektrowni. Ostatniego dnia udało się jeszcze (z braku wiatru) wjechać na samą górę największej stoczniowej suwnicy bramowej. O wyjątkowości tego zdarzenia niech zaświadczy fakt że byłem tam z ojcem, który pracując w stoczni 46 lat wjechał na nią... po raz pierwszy w życiu. Nie jest to wprawdzie ta sama suwnica, na której za komuny widniał pamiętny napis "Stocznia im. Komuny Paryskiej" (ta się przewróciła kilka lat temu przy wyjątkowo silnym sztormie), ale jej niemal identyczna kopia (już z napisem "Stocznia Gdynia SA"). Jej nośność to 1000 ton vs 900 ton jej poprzedniczki. No i oczywiście naszpikowana dużo większą ilością elektroniki niż poprzedniczka, zbudowana w latach 70-tych.
Tak czy inaczej widok z samej góry (ok. 120 metrów) niesamowity, no i oczywiście wyjątkowy. Wrażenie zapierające dech, a brak lęku wysokości niezbędny. Brak klaustrofobii przy okazji również - na górę wjeżdża się malutką windą wewnątrz jednej z nóg. We 3 osoby jechaliśmy ściśnięci i na dodatek po ciemku bo światło nawaliło. Po wjechaniu wchodzi się jeszcze po schodach i kilku drabinach i już. Suma sumarum warto było.
W 5 dni zrobiłem 14 średnioformatowych filmów, czyli koło 140 zdjęć (większość w formacie 6x7). Na dniach zamierzam zabrać się za wywoływanie. Fajnie by było wybrać 20-30 fotografii...