Etykiety

foto (369) music (101) osobiste (284)

piątek, 10 grudnia 2010

stare fotografie


Od jakiegoś czasu, a dokładnie od momentu gdy w jednym z warszawskich antykwariatów przyuważyłem karton ze starymi fotografiami, zdarza mi się takowe kupować. Kolekcjonerem nie jestem, ale czasami, gdy coś wpadnie mi w oko i nie jest drogie, decyduję się kupić.
Będąc w Londynie, korzystając z okazji że mieszkałem w dzielnicy Islington, w pierwszej wolnej chwili skierowałem swoje kroki na tutejszy bazar staroci. Pomiędzy starymi książkami, broszkami, szalikami, płytami, czcionkami drukarskimi i wieloma innymi niepotrzebnymi nikomu rzeczami natrafiłem na gościa, który wyłożył na stole stare i bardzo stare zdjęcia - kartonowe odbitki, zaramkowane portrety, popularne kiedyś "reklamówki-wizytówki" będące w istocie fotografiami klientów, z nadrukowanymi ładną czcionką nazwiskiem i adresem fotografów - fragmenty życia anonimowych ludzi.
Oglądałem je kilka może kilkanaście minut. Postanowiłem kupić pięć. Wtedy pan podsunął mi pod nos cały album formatu mniej więcej A3. A raczej już nie cały album, a jego część. Około 40-50 stronic z naklejonymi zdjęciami po obu stronach. Widać było że pierwotnie tych stron było około 2 razy więcej. Powypadały, ktoś je wziął, kupił?
Zacząłem ten album oglądać. Każda jedna fotografia dokładnie i starannie opisana - data, imiona, nazwy miejsc, uczucia właścicielki albumu. Poczułem się nieswojo, jakbym oglądał i czytał czyjś intymny pamiętnik, bez pozwolenia wyciągnął go z półki nieznanych mi osób, zakradł się do ich mieszkania, życia. To że zdjęcia pochodziły z lat 20-tych zeszłego wieku i że tych ludzi pewnie nie ma już na świecie, nie miało specjalnego znaczenia. "Ja i Robert", "Jean przy zachodzie słońca", "Tudor, Jean, Nesta, przyjaciel", "Plaża przy małej przystani", "Ja na wyjącym wietrze"...
Gdy zapytałem o cenę, zagadka zaginionych stron od razu się rozwiązała. "Jedna strona kosztuje 8 funtów." Niespecjalnie stać mnie było na kupno resztek albumu za 400 funciaków. Z drugiej strony jego piękno (dzisiaj już chyba nikt nie robi takich kronik, ba, niewielu w ogóle je robiło z takim zaangażowaniem) nie pozwalało mi go tak po prostu odłożyć. Uczepiła się mnie myśl, że za chwilę ktoś podejdzie i wyrwie kolejną stronę z życia anonimowej kobiety, tak mozolnie składanego, opisywanego i latami otaczanego troską. Co tu zresztą dużo myśleć. Tak właśnie będzie, połowa jej fragmentu życia już wywędrowała do obcych domów, z drugą połową stanie się zapewne to samo.
Mimo więc że czułem się z tym niekomfortowo, poprosiłem faceta by ostrożnie wyjął mi dwie wybrane przeze mnie strony. Nie wiem do końca dlaczego. Może po to by pomyśleć czasami o tych uśmiechniętych młodych ludziach z obcego kraju, którzy urodzili się sto lat temu. Sam czasami zastanawiam się czy ktoś o mnie pomyśli za sto lat. Może to dlatego.



czwartek, 9 grudnia 2010

heathrow


Ledwo zdążyłem wrócić z Berlina, wymienić w torbie skarpetki i już siedziałem w samolocie do Londynu. Wyjazd wprawdzie służbowy, ale na szczęście nie przeładowany zajęciami, także zaplanowałem sobie kilka spraw i spotkań.
Służbowy wyjazd to i "służbowe" lotnisko. Zamiast małych, "wiejskich" Luton czy Stansted przywitało mnie duże, industrialne i zimne Heathrow. Zamiast ciepłego swojskiego mieszkania znajomych, sieciowy bezosobowy hotel.
Jak to dobrze, że przynajmniej nie musiałem za to płacić...






środa, 8 grudnia 2010

Berlinische Gallerie czyli Nan Goldin, Arno Fisher, Emil Otto Hoppe...


Obok C/O kolejnym ważnym przystankiem berlińskiego Miesiąca Fotografii jest z pewnością Berlinische Gallerie. W tym roku jest w niej wystawionych kilku znakomitych fotografów i fotografek.
Pierwszą z nich jest Nan Goldin pokazująca w większości nieznane do tej pory fotografie wykonane w latach 1984-2009 podczas kilku pobytów w stolicy Niemiec. Berlin był i jest ważnym punktem na mapie dla arystki, w jednym z wywiadów powiedziała kiedyś, że czas spędzony w tym mieście był najlepszym okresem w jej życiu.
Pokazane fotografie to głównie portrety jej przyjaciół, krewnych, kochanków i kochanek, wykonane w barach, na dworze lub w squacie, w którym mieszkała w latach 80-tych.


Kolejnym wartym uwagi artystą jest Arno Fisher. Znany najbardziej ze zdjęć reporterskich wykonanych głównie w socjalistycznym Berlinie, ale również w takich miastach jak Moskwa czy Poznań. Większość pokazanych w galerii prac to właśnie czarno-białe reportersko-uliczne zdjęcia.
Mnie jednak zaskoczyły zupełnie i najbardziej zainteresowały dwa cykle polaroidów, wystawione w samym środku sali. Pierwszy cykl to fotografie wykonane w ogrodzie, stanowiące impresję na temat kwiatów, krzewów, sprzętów ogrodniczych, ale i ludzi (zapewne najbliższej rodziny) w nim przebywających. Fisher stworzył obrazy wymagające skupienia, dostrzeżenia gry kolorów i kształtów, pokazując przy okazji wysoką świadomość specyfiki medium jakim jest Polaroid.
Najbardziej kontemplacyjną częścią cyklu jest 15 fotografii jednego kamienia, sfotografowanego w różnych porach dnia i roku (a raczej lat - cykl jest datowany 1977-2007). Mimo prostoty motywu tą serię można oglądać bez końca. Jak dla mnie to jedno z fotograficznych odkryć tego roku. Dodatkowo ciekawe przez to, że będące autorstwem znanego fotografa, aczkolwiek znanego z kompletnie innego rodzaju zdjęć.




Ostatnią wystawą w galerii, na którą tak naprawdę najbardziej się nastawiałem, jest wystawa Emila Otto Hoppe. Fotograf urodzony w 1878 roku był jednym z najważniejszych niemieckich fotografów międzywojennych. Znany był głównie z portretów, które wykonywał z początku najważniejszym osobistościom tamtych czasów, a w późniejszym okresie ludziom anonimowym. Stworzył w ten sposób serię, którą możnaby porównać do słynnej "Antlitz der Zeit" Augusta Sandera powstałej mniej więcej w tym samym czasie.
Mnie jednak najbardziej ciekawiły industrialne klimaty, którym również Hoppe poświęcił sporo klisz. Port w Hamburgu, fabryka Siemensa w Bochum, huty stali w Mulheim i Dortmundzie - fotografie będące dzisiaj bezcennym dokumentem, pokazują ogromną fascynację Hoppego dynamiką i energią ukrytą w kształtach i strukturach przemysłowych. Pierwsze słowo, które przyszło mi do głowy oglądając te zdjęcia to *poezja*. Później dopiero wczytując się w życiorys fotografa dowiedziałem się że w 1930 roku napisał on esej pod tytułem "Poezja żelaza i stali". Chyba lepiej nie możnaby określić tych fotografii.


wtorek, 7 grudnia 2010

Fred Herzog i jego Vancouver


Równolegle z wystawą Petera Lindbergha galeria C/O pokazała wystawę Freda Herzoga. Jest to dopiero pierwsza ekspozycja zdjęć tego prekursora street photography w Niemczech, znacznie mniej "hitowa" od wyżej wymienionej, aczkolwiek zdecydowanie warta obejrzenia.

Fred Herzog stał się znany w świecie dość niedawno. Kolorowa fotografia wykonywana w latach 50-tych nie była zbyt popularna z kilku powodów. W przypadku Freda głównym wydają się być ograniczenia technologiczne. Fotografował on głównie na slajdach (Kodachrome), które nie były w tamtych czasach reprodukowane na papierze. Teoretycznie technologia funkcjonowała, natomiast była ona bardzo droga i niedokładna jeśli chodzi o odwzorowanie kolorów. Z kolei negatywy miały złą opinię jeśli chodzi o ich trwałość. Prezentacje zdjęć dla publiczności siłą rzeczy wymagały przyciemnionego pomieszczenia, projektora, ekranu, no i odbywały się tylko w określonym momencie czasu.
Taki sposób prezentacji, obecnie bardzo rzadko spotykany (wielka szkoda!), niejako wymuszał na świadomych tego artystach wyjątkowo intymny charakter ich prac, co jest w tej chwili tak doceniane (poza Herzogiem można przywołać chociażby Saula Leitera pokazywanego niedawno w Paryżu, czy też np. Inge Morath, o której jeszcze nie pisałem).
W dzisiejszych czasach skanowanie i reprodukowanie slajdów jest dostępne dla każdego kto ma komputer i byle skaner, stąd też fotografie tych artystów mogą w końcu być "odkryte" i dostępne dla wszystkich. A pochodzą one przecież z okresu sporo wcześniejszego niż głośnych od lat twórców tzw. amerykańskiej "new color photography" - Stephena Shore'a, Williama Egglestona, Hellen Levitt czy Joela Sternfelda.

Fred Herzog kierował szkło swojego aparatu Leica M3 na ulice Vancouver. Fotografował sklepy, stacje benzynowe, bary i przede wszystkim zwykłych ludzi w codziennych, banalnych sytuacjach. Przez użycie koloru naznaczył scenki wyjątkową atmosferą i autentycznością.


poniedziałek, 6 grudnia 2010

Iza

Dzisiaj wieczorem dotarła do mnie wiadomość o śmierci Izy Wojciechowskiej, m.in. założycielki Green Gallery, wydawcy książek fotograficznych, kuratora, opiekuna fotografii Ryszarda Kapuścińskiego.

Izę poznałem (a w zasadzie to ona sama mnie zaczepiła) gdy oglądałem jedną z wystaw przez nią zorganizowanych w swojej galerii. W sobie tylko znany sposób wyczuła że sam fotografuję i podeszła zadając mi pytanie jakie zdjęcia robię. Po jakimś czasie i kilku spotkaniach to pierwsze spotkanie doprowadziło do wystawienia moich fotografii. Była to niestety przedostatnia wystawa w Green Gallery. Sytuacja ekonomiczna zmusiła ją do zamknięcia tego miejsca, aczkolwiek tylko "tymczasowo". Jak się dzisiaj okazało nie uda jej się zorganizować już kolejnej wystawy.

Inny temat, który być może nie ma już w tej chwili znaczenia, to okoliczności jej śmierci. Okoliczności niestety absurdalnie tragiczne i których nie jestem w stanie normalnie skomentować. Artykuł na ten temat można znaleźć tutaj.

sobota, 4 grudnia 2010

Peter Lindbergh On Street


Flagową ekspozycją tegorocznego Miesiąca Fotografii w Berlinie jest wystawa 120 zdjęć Petera Linbergha. Nie jestem wprawdzie fanem fotografii mody, ale czarno-białe obrazy tego urodzonego w Lesznie fotografa przypominające nierzadko sceny filmowe przyciągnęły i mnie do Galerii C/O. Dodatkowym magnesem była informacja że pokazane zostaną nie tylko słynne fotografie mody czy portrety, ale i zdjęcia dokumentalne, miejskie, a także kilka filmów dokumentalnych, które nakręcił głównie w latach 90-tych, w tym m.in. "Inner Voices" na temat szkoły aktorskiej Lee Strasberga.

Na parterze galerii zdjęcia miejskie (Berlin lat 80 i 90-tych) przeplatają się z portretami. Wszystkie odbitki poza jedną (!) są czarno-białe. Kilka z nich zostało niedawno przykrytych białymi płachtami - są to portrety słynnej pierwszej supermodelki Very von Lehndorff (pseudo Veruschka, znanej też z pozowania głównemu bohaterowi w "Powiększeniu" Antonioniego), która pozwała artystę za pokazywanie zdjęć bez jej zgody. Teoretycznie nie można ich więc oglądać, chyba że podniesie się płachtę do góry, co nie jest specjalnie trudne.
 






Na piętrze znajdują się "cykle" wybrane przez kilka osób bliskich fotografowi, a także można niejako przyjrzeć się kulisom pracy Lindbergha. W gablotach wystawione są stykówki negatywów, z których fotograf wybierał to jedno ujęcie, które zostało opublikowane i jest dzisiaj najbardziej znane. Można więc obejrzeć np. 17 (siedemnaście!) 36-klatkowych negatywów zawierających praktycznie "to samo" słynne ujęcie Heleny Christensen spacerującej z aktorką karlicą Debbie Lee Carrington w 1990 roku. Obok nich wystawione są jeszcze polaroidy i negatywy średnioformatowe, na których fotograf zarejestrował "to samo" ujęcie.
W wyobraźni widzę od razu gościa, który posługuje się szybkostrzelnym Nikonem, "wypstrykującym" jedną rolkę w 10 sekund. Następnie podbiega do niego asystent, podaje mu kolejnego Nikona, którego fotograf wypstrykuje w następne 10 sekund. Cyfra dla takich fotografów jest istnym darem od niebios. Jak łatwo obliczyć *ta jedna* klatka została wybrana z ok. 700 ujęć. Można by się zastanawiać czy geniusz tkwi w umyśle fotografa, czy raczej w rachunku prawdopodobieństwa...

Kolejną stroną warsztatu jest pokazanie oryginalnych pełnych klatek innych słynnych zdjęć z zaznaczeniem linii, wg których należy zdjęcie wykadrować. We mnie, jako maniaku wykonywania "kompletnego" zdjęcia w momencie naciśnięcia migawki, wywołuje to dość mieszane odczucia.  Hmm, być może na tym polega sztuka znakomitej fotografii mody...




piątek, 3 grudnia 2010

suede


Pojechałem na kilka dni do Berlina. Pogoda trochę się uspokoiła (ustały śnieżyce, wyszło słońce, a główne drogi w miarę ośnieżono), więc pojechałem samochodem.
Jakiś czas temu kupiłem bilet na koncert Suede (powrotna trasa związana z wydaniem "greatest hits"), a poza tym chciałem się jeszcze załapać na kończący się berliński Miesiąc Fotografii.
Droga była znośna do momentu zjechania z autostrady poznańskiej. Ostatnie 100 kilometrów do granicy to już niestety trauma polskich dróg. Powrót śnieżycy, setki tirów jadących w obie strony (max 40 km/h, przed byle zakrętem zwalniających do 1 km/h), droga wąska niczym ze wsi do wsi. W sumie ponad 3 godziny jazdy. Ostatnia setka, już po stronie niemieckiej to oczywiście powrót do normalności. Niestety zdążyłem się w międzyczasie wnerwić, poza tym czas zaczął gonić, także czasu przejazdu tego odcinka już nie podam. Ostatecznie zlądowałem pod Columbiahalle około 20.30., czyli pół godziny przed wyjściem na scenę supportu. W samą porę.
W konsekwencji trochę zdechły byłem na koncercie (chyba nawet gorączka mnie złapała z tej jazdy)...
Tak czy inaczej uczciwie przyznam, że mimo że do wielkich fanów Bretta nie należę, to faceta podziwiam za to co robi na scenie. Wyjątkowo energetyczny przykład frontmana, współautor wielu ewidentnych przebojów (zagrali praktycznie swoje greatest hits) - koncert full profeska. Przyjemne doznanie nawet dla nie-fana.


czwartek, 2 grudnia 2010

islandzka inspiracja

Natknąłem się w necie "przypadkiem" na krótki filmik. Chodzi mi coś takiego po głowie od mniej więcej sześciu lat, czyli od czasu wizyty na płaskowyżu Hardangervidda w Norwegii.


Chętni na wyprawę? (jeśli ktoś ma coś ważnego do "załatwienia" w najbliższym czasie, to oczywiście mogę zaczekać...)

środa, 1 grudnia 2010

białystok


Wyjechałem wczoraj do Białegostoku. Zima daje ostro w kość od dwóch dni, ale że nie za bardzo miałem na kiedy przełożyć ten wyjazd, więc pojechałem. Jak dojeżdżałem wieczorem to było jak na załączonym obrazku, dzisiaj rano było już -23. Ładne widoczki wszędzie dookoła (cały dzień spędziłem na dworze), ale z tego mrozu to nawet nie chciało mi się zrobić ani jednego zdjęcia. Mimo to było jednak miło...

czwartek, 25 listopada 2010

kalotypiści francuscy


Ostatnią paryską wystawą o której chciałbym wspomnieć jest rewelacyjna wystawa kalotypii francuskiej z lat 1848-1860. Jest to unikalny zbiór jednych z najstarszych fotografii na świecie.

Jak wiadomo fotografia narodziła się mniej więcej w tym samym czasie (lata 30-te XIX wieku) w Anglii i Francji. Prekursorem francuskim był Louis Jacques Daguerre (współtwórca dagerotypu, czyli odbitki uzyskiwanej na metalowej płytce), natomiast angielskim - William Fox Talbot - twórca tzw. kalotypii. Podłożem dla kalotypii był papier, który w przeciwieństwie do dagerotypu był negatywem, z którego następnie uzyskiwano odbitki. Dagerotyp był niestety niekopiowalny (co tak na marginesie w tamtych czasach traktowano jako przewagę nad kalotypią). Niezależnie od Daguerre'a i Talbota nad technologią fotograficzną pracował też inny francuz Hippolyte Bayard, który również uzyskiwał obrazy (zarówno negatywy jak i pozytywy) na papierze.
Pod wpływem Talbota i Bayarda rzesza innych twórców zaczęła eksperymentować z nowym medium. Prawie dwieście ich prac można (trzeba!) oglądać do 16 stycznia w Bibliotece Narodowej.

Cała ekspozycja wystawiona jest w reprezentacyjnej podłużnej sali Biblioteki. Mimo że to jedne z pierwszych zdjęć wykonanych na świecie, to "Początki Fotografii" zostały podzielone na siedem części - Początki, Eksperymenty, Upowszechnienie, Fotografia Dokumentalna, Fotografia Podróżnicza, Malarskość, Zastosowania Praktyczne. Tematyka zdjęć - w zasadzie taka jak dzisiaj - natura, miejska dokumentacja, sceny z życia, martwa natura, akty, portrety, krajobrazy itd. Ilość pomysłów i twórców jak na same początki zupełnie nowej techniki jest ogromna. Widać że fotografia spotkała się od samego początku z dużym zainteresowaniem, mimo że była wtedy bardzo żmudna technicznie. Jednak mimo upływu prawie 200 lat jakość odbitek pokazanych w galerii jest zabijająca. Pamiętając o metodzie, czyli uzyskiwaniu papierowych pozytywów poprzez stykanie ich z papierowym negatywem, podziw do twórców fotografii rośnie praktycznie z każdym następnym oglądanym obrazem. Chcąc nie chcąc człowiek "wchodzi" więc też w te przestrzenie i przenosi się w czasie. To niesamowita podróż, którą polecam każdemu kto pojawi się niedługo w Paryżu.

Jedynym minusem wystawy (to chyba nieuleczalna francuska choroba) jest komunikacja do oglądających - wszystkie opisy i materiały są tylko i wyłącznie po francusku. Bogaty katalog wydany do wystawy (w języku francuskim oczywiście) został już niestety wyprzedany.