Etykiety

foto (369) music (101) osobiste (284)

niedziela, 31 stycznia 2010

higiena

Dziś od rana ponownie słońce i bezchmurne niebo. Czeka człowiek na ten weekend i czeka żeby porobić jakieś zdjęcia, a tu jak na złość lampa grzeje od rana do wieczora. Przy takim śniegu światło operuje w maksymalnej amplitudzie jasności, co z założenia zabija większość fotografii. Zmieniłem więc strategię i poszedłem do lasu. Cisza aż uszy bolą, widoki takie że bolą oczy. Paradoksalnie w takich męczarniach idealnie można oczyścić umysł. Nie bacząc więc na kontrasty i zabijające światło zacząłem szukać zupełnie innych motywów niż robię to zazwyczaj. Po 2 godzinach brnięcia przez śnieg do kolan i zrobieniu kilku klatek poczułem... spokój.



sobota, 30 stycznia 2010

polesie hejkego

30 stycznia jak każdego dnia wypadają czyjeś imieniny. Tak się składa że dzisiaj wypadają moje.
Zawsze podejrzliwie patrzyłem na to "święto". Niektórzy go nie obchodzą, inni (zwłaszcza my, faceci) zazwyczaj o nim zapominają itp. Generalnie trochę to wszystko chyba na siłę.
Tak czy inaczej drobne prezenciki dzisiaj się pojawiły, w tym jeden fotograficzny.

Krzysztof Hejke wydał właśnie swój nowy album. Tym razem nie w swoim wydawnictwie Terra Nova, a w Zysku. Jest to kolejne wydawnictwo "krajoznawcze" tego fotografa, tym razem pod tytułem "Polesie". Artysta dotykał już wcześniej tego obszaru, chociażby w albumie "Kresy".

Hejke jest dla mnie wyjątkowym fotografem, gdyż to dzięki niemu po raz pierwszy świadomie chwyciłem kiedyś za aparat i wyszedłem robić zdjęcia. Pamiętam do dzisiaj jak po drodze z gdańskiej polibudy wszedłem do księgarni niedaleko dworca Gdańsk-Wrzeszcz i zobaczyłem grzbiet albumu o tytule "Polska Romantyczna". Gdy go otworzyłem i zacząłem oglądać, po raz pierwszy poczułem w jaki sposób fotografie mogą przenosić głębię uczuć - od niepokoju i smutku, po radość i miłość. Było to tak silne i nowe dla mnie doznanie, że pamiętam to wyraźnie do dzisiaj.
Z braku zdolności artystyczno-plastycznych typu rysunek czy muzyka, odkurzyłem tego samego dnia swojego Zenita i postanowiłem zrobić z niego poważniejszy użytek. I tak się cała fascynacja i pasja fotografią u mnie rozpoczęła.
Prawda jest też taka że lata temu Hejke przestał być już dla mnie inspiracją. Pojawili się inni, sam rozwinąłem się też w innym kierunku. Tak czy inaczej ogromny sentyment, szacunek i wdzięczność pozostały. Dlatego też i albumów Hejkego mam w domu kilka.

"Polesie" to fotografie zrobione głównie na dzisiejszej Białorusi. Jak zwykle u Hejkego bardzo sentymentalne, poszukujące pozostałości polskości i tego co nie zostało jeszcze unicestwione, w tym wypadku przez wciąż wszechobecny w tym kraju komunizm.
Album podzielony jest na kilka bloków - m.in. ludzie, architektura, krajobraz, współczesność i nekropolie. Mimo drażniącej mnie trochę dzisiaj "krajoznawczości" albumów Hejkego, można w książce znaleźć światło i fascynujące fragmenty rzeczywistości, których w albumach większości innych autorów nie sposób uświadczyć. Poza tym po obejrzeniu fotografii chce się w te zapomniane miejsca pojechać już, zaraz. Myślę że to też świadczy o wartości książki. Warto ją obejrzeć, chociażby tylko w księgarni.

piątek, 29 stycznia 2010

kozaki

Śnieg zasypał gdyński bulwar (foto nr 1 - gdyby były wątpliwości na pierwszym planie ławka i falochron). Niedawny sztorm zabrał ze sobą fragmenty molo. Dzisiaj zaświeciło w końcu słońce.
Nieustannie uwielbiam zimową plażę. Zamiast kąpielówek trzeba tylko pamiętać o ciepłych skarpetach i wysokich kozakach...



czwartek, 28 stycznia 2010

saluminesia

Wziąłem 3 dni urlopu. Czwartek, piątek i poniedziałek. Dodając sobotę i niedzielę wychodzi na małe szaleństwo.
Szaleństwem w tym miesiącu jest jazda samochodem. Ale jak człowiek chce trochę pochodzić po pustej zimowej plaży to co mu pozostaje? Pociągi stoją w polu z tego mrozu, więc chcąc nie chcąc jedzie się. Przyspieszony kurs jazdy ślizgiem.


Wieczorem wybraliśmy się do Spółdzielni Literackiej. Dzisiaj odbył się tam koncert lokalnej kapelki - Saluminesia. Z pewnością jeden z najciekawszych polskich zespołów popowo-rockowych. Miniony rok przyniósł im w końcu płytowy debiut z kilkoma bardzo zgrabnymi przebojami. Trochę licealny ten pop-rock, ale przez to że chłopcy potrafią przyłoić na gitarach fajnie się słucha. Na dodatek są dobrze zgrani, także koncert był bardzo przyzwoity. Zagrali praktycznie całą płytę plus mały bonus - cover Chrisa Isaaka "Blue Hotel" w tempie podzielonym co najmniej przez 2. Było miło. Zwłaszcza że na deser dostałem pierogi.


środa, 27 stycznia 2010

nie

W warszawskim CSW kończy się wystawa Bruce'a Naumana pod tytułem NIE. Jest to połączenie instalacji, video, performance'u. Być może zabrzmi to dyletancko, ale najbardziej zaintrygował mnie sposób... zamontowania wystawy.

wtorek, 26 stycznia 2010

trójwymiar wieteski

W Warszawie otwarto właśnie, niemal równocześnie, 2 wystawy fotografii "trójwymiarowej", a dokładniej rzecz nazywając - stereofotografii. Technika w obydwu przypadkach jest jednak nieco inna.
W pierwszej kolejności wybrałem się do Warszawskiego Fotoplastikonu przy Alejach Jerozolimskich zobaczyć cykl Wojtka Wieteski pt. "Szeroki Krąg". Fotograf zastosował technikę znaną praktycznie od początków fotografii (ok. połowa XIX w. - tzw. fotoplastykon Holmesa), czyli wykonanie dwóch zdjęć przesuniętych względem siebie o kilka centymetrów - analogicznie do widzenia lewego i prawego oka. W praktyce Wieteska użył 2-obiektywowego aparatu cyfrowego wykonującego od razu 2 pożądane obrazy tego samego obiektu. Obiektami w tym projekcie były osoby ważne na różne sposoby dla fotografa. Poczynając od żony i synka, przez kolegów, koleżanki, kończąc na urzędniczce pracującej w ZUS-ie, z którą Wieteska chcąc nie chcąc spotyka się raz w miesiącu.
Przyznam się że poza projektem z Nowego Jorku i wybranymi innymi zdjęciami z USA nie jestem wielkim fanem Wieteski. Nic mu nie ujmując nie jest to po prostu mój typ fotografii. Na wystawę poszedłem więc z ciekawości, nie oczekując że padnę na kolana. I tak też wyszedłem. Portrety zrobione zazwyczaj jakby przy okazji, większość mija w pamięci w tempie przesuwania się fotoplastykonu (być może zresztą o to chodziło). Najbardziej spodobał mi się portret architekta - czarno-biały, bardzo graficzny i przez to ciekawy. Pozostałe były interesujące tylko przez formę, czyli swoją trójwymiarowość. Efekt niecodzienny aczkolwiek pozostanie raczej tylko ciekawostką. .

niedziela, 24 stycznia 2010

kazimierz

W niedzielny słoneczny poranek, w przeciwieństwie do rasowych Polaków atakujących nieskończoną ilość centrów handlowych, postanowiliśmy wybrać się za miasto. Słońce świeciło całą mocą rozgrzewając powietrze do zawrotnej temperatury -20 stopni. Pojechaliśmy więc w pierwszej kolejności obejrzeć krę. Kawałek na południe od stolicy, tam gdzie zazwyczaj porusza się prom, można było niemal przejść z buta na drugą stronę rzeki. Gdyby nie drzewa na drugim brzegu, krajobraz wypisz wymaluj jak z Antarktydy.

Ostre Słońce nie sprzyjało zdjęciom więc ruszyliśmy do oddalonego o godzinę drogi Kazimierza. Niska temperatura dawała nadzieję na to że mimo niedzieli tłumów tam nie uświadczymy. Potwierdziło się. Miasteczko zastaliśmy niemal wyludnione. Przeszliśmy się standardowym turystycznym szlakiem - rynek, piekarnia z kogucikami, cmentarz przykościelny, ruiny zamku, brzeg Wisły. Na więcej sił, a raczej odporności na mróz, zabrakło młodziakom. Gdy czerwień na twarzach zaczęła się niepokojąco zamieniać w fiolet zdecydowaliśmy się pójść na pierogi.
Przy okazji mój blogowy sprzęt do fotografowania również wykazał się niską odpornością na mróz. Po zrobieniu ledwie dwóch zdjęć tzw. rodzinno-mmsowych na rynku, bateria w komórce padła nieżywa.

Po ciepłym obiedzie nie za bardzo chciało się już chodzić po tym mrozie, więc przenieśliśmy się do herbaciarni "U Dziwisza" poleconej nam przez rodziców Jo. Tam już zalegliśmy na dobre przy gorących czekoladach i pięknych światłach, które świadomie bądź nieświadomie właściciel powkładał w różne kąty lokalu. Siedzieliśmy tam na tyle długo by uprzejmy sąsiad zdążył zawiadomić policję że zaparkowałem na zakazie. Tak więc do czekolady musiałem sobie doliczyć stówkę napiwku dla znudzonych kazmierskich gliniarzy.
.





W drodze powrotnej odnotowałem najniższą w moim życiu temperaturę jaką widziałem na samochodowym termometrze. Dzisiaj jesteśmy lepsi od Oslo!

sobota, 23 stycznia 2010

pałac lodowy

Mróz trzyma już trzeci czy czwarty tydzień. W ostatnich dniach zamiast zelżeć, temperatura spadła jeszcze bardziej. Dzisiaj rano gdy spojrzałem na termometr zobaczyłem -17 za oknem. Być może kosmici kierujący naszym życiem teleportowali Warszawę w okolice np. Oslo? Żeby się upewnić wyszedłem na zewnątrz i poszedłem sprawdzić czy funkcjonuje jeszcze mój ulubiony antykwariat. Funkcjonuje. Wprawdzie jeden z dwóch właścicieli złapał anginę i ledwie mówi owinięty szalem i kocem, to sprzedaż i skup toczą się normalnie.
Mam w tym miejscu swoje dwa ulubione kąty. Jeden to duży karton ze starymi zdjęciami, drugi to 2 półki z literaturą skandynawską. Ku mojej radości w tym drugim znalazłem norweski ślad, w postaci "Pałacu lodowego" Tarjei Vesaasa. Mam wprawdzie tą książkę w domu, ale z drugiej strony już 3 razy jej po antykwariatach szukałem po uprzednim pożyczeniu na wieczne nieoddanie. Jeden egzemplarz w zapasie na pewno się więc nie zmarnuje.
Dodatkowo świat dokoła zaczyna się w taki pałac zamieniać - to znak żeby sobie odświeżyć w pamięci tę cudną, trochę baśniową opowieść o pierwszej w życiu przyjaźni i nie tylko...




piątek, 22 stycznia 2010

pola upadłych

15 marca 2008 roku odbył się w Warszawie koncert legendarnej gotyckiej kapeli Fields Of The Nephilim. Miała to być ich pożegnalna trasa i ostatnia szansa żeby zobaczyć ten zespół na żywo. Na koncert niestety wtedy nie pojechałem wybierając z ciężkim sercem inny odbywający się tego samego dnia. Na szczęście po czasie okazało się że zespół nie przestał istnieć. Kilka miesięcy temu pojawiła się w necie informacja że w styczniu zagra on w Warszawie ponownie i na dodatek 2 razy. Jako stary fan Fields'ów nie mogłem tym razem przepuścić takiej okazji. 2 koncerty reklamowano 2 plakatami i hasłem w rodzaju - 2 wieczory - 2 oblicza. W praktyce oba koncerty miały się składać w sumie z 5 części, z których tylko środkowa miała być wspólna dla obu. Pierwszy wieczór to stare płyty, drugi - nowsze. Trochę się łamałem czy nie kupić sobie od razu karnetu na 2 koncerty, w końcu zdecydowałem się tylko na piątek. Pierwsze 3 płyty są dla mnie najważniejsze, a 'Elizium' to dla mnie w ogóle jedna z najgenialniejszych płyt wszechczasów. Obok 'Floodland' też najważniejsza płyta gotyckiej fali.
Trochę się obawiałem duchoty na koncercie. Ostatni raz jak byłem w Progresji, na koncercie God Is An Astronaut, można było zejść - zaduch był nie do wytrzymania. Tym razem jednak było dużo lepiej. Chyba poprawili wentylację, gdyż publika była podobnej wielkości.
Przed Fields'ami zagrały 2 supporty, m.in. kultowe 1984. Pamiętam jeszcze ich zimnofalowe koncerty ze starego Jarocina i na jednym z pierwszych festiwali w Bolkowie. Kiedyś miałem odpał na punkcie tego zespołu, dość wyjątkowego brzmieniowo na polskim rynku. Dzisiaj, muszę przyznać, trochę mi się ta muza zestarzała. Albo być może to ja się do niej zestarzałem?

Punkt 22.00. scena kompletnie pokryła się dymem i zabrzmiały charakterystyczne dźwięki stworzone lata temu przez Ennio Morricone do filmu Once Upon A Time In The West, zcoverowane przez zespół w utworze Harmonica Man na samym początku płyty Dawnrazor. Wymarzony początek koncertu. Zespół w formie mistrzowskiej. McCoy śpiewał jak na płytach, gitary brzmiały mocno i przejmująco. Muszę przyznać że serce w kilku momentach zadrżało a myśli biegły do przełomu lat 80-tych i 90-tych kiedy tą muzykę poznawałem i przeżywałem po raz pierwszy.

Koncert był piękny a marzenie tylko jedno - usłyszeć Wail Of Sumer połączone z And There Will Your Heart Be Also. Niestety nie doczekałem się. Pozostał więc niedosyt, choć może nie powinienem narzekać. Usłyszałem w końcu genialne wersje Preacher Man, Dawnrazor, Moonchild, The Watchman, For Her Light i paru innych kultowych numerów. Trochę jednak mimo wszystko szkoda...




czwartek, 21 stycznia 2010

siara

Właśnie przeczytałem że organizator konkursu "Wildlife Photographer of the Year" odebrał główną nagrodę hiszpańskiemu fotografowi José Luis Rodriguezowi. Jury stwierdziło, że wilk, którego fotograf uwiecznił na swoim zdjęciu był tresowany. A na to rzecz jasna nie zezwalają reguły konkursu.

Fotografowi nie zazdroszczę głupoty i chciwości, aczkolwiek zastanawiam się też czy tego rodzaju "wpadki" nie mają wpływu na renomę konkursu. Byłoby szkoda. Wprawdzie te wystawy bardziej kojarzą mi się z filmem przyrodniczym, w którym bez 600-ki za 30 tysięcy i aparatu robiącego mniej niż 15 klatek na sekundę nie masz się co pokazywać, ale co jakiś czas (raz na rok - w sam raz) dla innych wrażeń lubię taki film pooglądać.

Przypomniał mi się też od razu konkurs dla fotografów prasowych organizowany w Polsce ze 2 lata temu. Nie pamiętam już nazwiska "pechowca", pamiętam tylko że był z Poznania, być może z Gazety Wyborczej (?). Facet otrzymał nagrodę za zdjęcie przedstawiające półprzezroczysty dach przystanku autobudowego. Na dachu zrobionym od dołu widać było nóżki kilkunastu gołębi. Trzeba przyznać że ładnie się układały i komponowały. I wszystko byłoby ok, gdyby nie zbyt uważni oglądacze nagrodzonych zdjęć. A dokładniej jeden z nich, który zwrócił uwagę na to że gołębi nie było kilkanaście a tylko trzy, a kolega fotograf resztę dokopiował w photoshopie. Podobno ściągnięty natychmiast na dywanik oszust przyznał się że... zapomniał że zdjęcie zmanipulował.

Chyba jednak trochę za dużo nas fotografów we współczesnym świecie...

środa, 20 stycznia 2010

bookoff

Na ostatnim fotofestiwalu w Łodzi trafiłem na stoisko zupełnie nowej księgarni fotograficznej - Bookoff. Zaintrygował mnie tam nadzwyczaj szeroki wybór albumów, niespotykany nie tylko w kraju ale i na skalę co najmniej europejską. Zaskoczony zagadałem młodych właścicieli skąd się wzięli i jakim cudem ściągnęli te wszystkie wydawnictwa, z których niektóre trudno odnaleźć nawet w internecie. Okazało się że księgarnia dopiero co startuje, szukają swojego pierwszego lokum w Warszawie, a albumy zdobywają często bezpośrednio od samych... fotografów. Dlaczego? Z dwóch powodów - cena i dostępność. Poza samymi autorami nikt tych wydawnictw po prostu nie posiada. Niby proste rozwiązanie, aczkolwiek mogę się domyślać że niełatwe i często żmudne.
O ile dobrze pamiętam to nabyłem wtedy nowy album Eryka Zjeżdżałki "Sokbet" i album Sally Mann będący pewnego rodzaju jej antologią, zbiorem zdjęć z różnych projektów. Nigdy się z tym wydawnictwem do tej pory nie spotkałem.

Dzisiaj trafiłem w końcu do ich siedziby, którą w międzyczasie wynalezli. Mieści się ona na ul. Łuckiej (boczna od Żelaznej), w centrum Warszawy. Bardzo nieduża powierzchnia, aczkolwiek wybór książek znakomity. Jeśli chodzi o moje gusta to przebijający najlepszą do tej pory polską księgarnię F5. Oprócz szerokości oferty zabiła mnie też ilość egzemplarzy niektórych pozycji. Widać że panowie mają wizję, rozmach i zależy im. Zresztą przynosi to chyba w miarę dobry skutek, gdyż podobno półtorej półki (mniej więcej 5-metrowej) albumów sprzedali przed samymi świętami. Nic tylko się cieszyć że takie książki trafiają w końcu pod polskie dachy.


Dla tych co do Warszawy mają daleko sklep ma oczywiście swoją wersję internetową bookoff.pl.

niedziela, 17 stycznia 2010

samotność długodystansowca

We wczorajszej Wyborczej ukazał się wywiad z Martą Sziłajtis-Obiegło, 24-letnią dziewczyną i jednocześnie najmłodszą Polką, która samotnie opłynęła świat.
Od czasu do mam kontakt z ludźmi z roczników powiedzmy 82-87 i muszę przyznać, że poziom obustronnego rozumienia jest minimalny. Jest dosłownie jeden bądź dwa wyjątki, z którymi porozumiewia mi się dobrze. Pozostali...? Inny świat. I nie jest to raczej kwestia różnicy wieku. 10 lat to w końcu nie jest różnica pokoleniowa. Przyczyną jest jak sądzę świat, w którym żyjemy, czyli Polska i fakt że zmienił się on diametralnie. To co widzą na zewnątrz (sklepy, reklamy itd.) nastolatkowie jest oczywiście czymś zupełnie innym od tego co widziałem ja w latach 80-tych. Z tym wiążą się kolejne rzeczy, z zajęciami "dorosłych" na czele. Telewizja, centra handlowe, internet i mnóstwo innych ofert spędzania wolnego czasu zastąpiły rodzinne siedzenie w domu, samemu bądź z sąsiadami (do dzisiaj pamiętam rozwiązywanie krzyżówek czy granie w karty), rodzinne spacery do zoo itp. Starzy nie mają też czasu bo więcej pracują a dzieciakom zostawionym samym sobie chrzani się w głowach. Brakuje integrujących "wyzwań" z rodzaju walki o worek papieru toaletowego, wszystko jest na wyciągnięcie ręki, a to jest coś co psuje najbardziej.

Wracając do ww wywiadu - rzecz oczywiście nie w tym by każdy porwał się na taki rejs jak Marta. Rzecz tkwi w cechach charakteru - m.in. determinacji, odwadze i sile mentalnej. Dodając do tego wiek tej dziewczyny, nie mogę wyjść z podziwu. Dodam - nie tylko dla niej, również dla ludzi którzy ten charakter pomogli jej ukszatłtować. Nie znam jej życiorysu, ale pewnie byli to rodzice, być może jakaś osoba z klubu żeglarskiego, może ktoś inny.
Współczesny świat zachodni nie buduje takich postaw. A inspirujących przykładów dokoła nie jest niestety za wiele. Pozwolę sobie więc wrzucić dwie kwestie z wywiadu, które szczególnie utknęły mi w głowie, a także polecam przejrzeć relacje samej żeglarki z całej wyprawy.

- Dopadła cie samotność?
- Z pływaniem jest trochę jak z wycieczkami po górach. Tam też na grani jesteś sam, a wieczorem, gdy schodzisz do schroniska, jest czas na rozmowy, śpiewy przy ognisku. Na morzu odcinki samotności są tylko dłuższe.
- Nie chciałaś wracać?
- Rok zmienia człowieka. Mnóstwo przeżyłam, wiele widziałam. Nie tak łatwo później wrócić do starego świata. Nie wiedziałam czy będę potrafiła żyć jak dawniej. Nikt tego nie wie. Zupełnie zmieniłam sposób patrzenia na świat. Na morzu nabiera się dystansu do wszystkiego. Ludzie histeryzują, bo spóźnią się do pracy, szef na nich nawrzeszczy. Ja też miałam napięte terminy, pracę, studia. Nagle znalazłam się sama na środku oceanu. A tam w każdej chwili możesz zatonąć. Wtedy zaczynasz rozumieć co to jest "życiowy" problem.

sobota, 16 stycznia 2010

zawiercie

Cały tydzień siedziałem po nocach przygotowując materiały do pracowej konferencji piątkowo-sobotniej. Tzw. dni wyjęte z życiorysu. Konferencja miała miejsce w okolicach Zawiercia, mniej więcej w połowie drogi między Częstochową i Katowicami.
Zimowy klimat w tych okolicach okazał się niesamowicie bajkowy. Wszechobecna szadź przykryła cały świat, po kilku dniach zamieniając się w ciężki i gruby lód. Drzewa zaczęły się w końcu uginać pod białym ciężarem, łamać i przewracać. Przy okazji "zaatakowały" instalację elektryczną i nadawczą. Po 2 godzinach konferencji wysiadł prąd i już nie wrócił. Generator prądu znalazł się wieczorem, akurat na firmową imprezę. A dokładniej rzecz ujmując wystarczył do puszczania muzyki, podczas gdy przy kolacji siedzieliśmy przy świecach. W nocy wysiadł dodatkowo nadajnik telefonii komórkowej i jak się rano obudziłem to wszystkie komórki nadawały się jedynie do robienia zdjęć.
W drodze powrotnej włączyłem radio i przy okazji pierwszej prognozy pogody dowiedziałem się że mrozy sięgają -20 a najtrudniejsza sytuacja w kraju jest w powiecie... Zawiercie.
.

.