Genialne zespoły mają (albo miały) genialnych muzyków w składach. Ale co ważniejsze mają w sobie "zespołowość", która robi różnicę i daje efekt synergii poszczególnych (choćby nie wiadomo jak bardzo genialnych) muzyków. To chyba główna przyczyna dlaczego ogromna większość takich muzyków wybierających w którymś momencie karierę solową, już takich sukcesów jak ich poprzednie zespoły nie osiąga. Lista jest długa. Można pewnie zacząć od samego Sir McCartneya czy Keitha Richardsa, przeskakując szybko kilkadziesiąt lat w przód do świata alternatywnego i zahaczyć o Rysia Ashcrofta, Iana Browna czy Liama Gallaghera.
Dopiero (!) w tym roku swój debiut solowy wydał Johnny Marr, genialny gitarzysta The Smiths. The Smiths nigdy nie lubiłem. Drażnił mnie wokal Moza. Ci co lubią ten zespół by mnie za to pobili, ale fakt jest taki, że gdyby na wokalu mieli na przykład jakąś kobietę, to pewnie zapisałbym się bardzo szybko do ich fanclubu.
Jeszcze przed wydaniem albumu, równo rok temu Johnny wpuścił do jutiuba tytułowy numer ze swojej debiutanckiej płyty. Nie jest wprawdzie kobietą, ale brzmi dużo dużo lepiej od Moza. A gitara ta sama. Cała płyta nie jest wyjątkiem od reguły, o której napisałem powyżej, ale ten kawałek nie jest taki zły...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz